Mrożące krew w żyłach spojrzenie na epidemię opioidów, autorstwa Neala Shustermana i Jarroda Shustermana, bestsellerowego duetu „New York Timesa”.
Nad światem zwykłych ludzi rozciąga się toksyczna kraina iluzji, w której trwa niekończąca się Impreza. Ludzie znają jej uczestników po prostu jako „narkotyki”, „opioidy”, „leki”. Ale tutaj są oni złowrogimi bogami, bawiącymi się losem śmiertelników. Dwoje z nich, Roxy i Addison, założyło się o to, które z nich szybciej doprowadzi swoją ofiarę na samo dno…
Ich celem są Isaac i Ivy Ramey. Ivy jest nadpobudliwa i ma problemy z koncentracją. Isaac desperacko stara się wyzdrowieć po kontuzji sportowej, która może przekreślić jego szanse na stypendium. Oboje sięgają po pigułki, które mają im pomóc.
To początek ich wyścigu na dno, w którym stawką są życie i śmierć… Czy któreś z nich go wygra? I czym tak naprawdę jest w tym przypadku wygrana?
Biogramy autorów
Neal Shusterman – amerykański autor książek dla młodzieży i dorosłych. Neal jest ojcem czwórki dzieci, mieszka w Kalifornii. Spod jego ręki wyszło wiele bestsellerów, m.in.: Głębia Challengera (YA!, 2017), „Susza” (YA!, 2021) seria „Żniwa śmierci” (Filia, od 2016). Planowana jest ekranizacja Głębi Challengera przez Disney+.
Jarrod Shusterman – syn Neala Shustermana. Pisze scenariusze i książki. Obecnie przenosi Suszę na ekran. Mieszka w Los Angeles.
Fragment
Roxy to powieść o uzależnieniu od leków sprzedawanych na receptę. Choć wiele opisanych w niej substancji zostało stworzonych z myślą o pomaganiu ludziom, zmagamy się obecnie z epidemią ich nadużywania. Mamy nadzieję, że dzięki lekturze Roxy czytelnicy zrozumieją lepiej, jak te leki potrafią być podstępne, kuszące i niebezpieczne. Osobom zmagającym się z nałogiem oraz ich najbliższym ta książka zapewni katharsis, a jednocześnie dostarczy mocnych przeżyć. Niech lektura będzie dla Was poruszającym, a jednocześnie pouczającym przeżyciem!
Neal i Jarrod Shustermanowie
Nie jestem superbohaterem. Ale mogę uchronić cię przed tym, który się za niego podaje.
Nie jestem czarodziejem. Ale mogę rzucić zaklęcie, które przywróci cię do życia.
No, prawie.
I, niestety, nie zawsze.
W sumie jestem twoją ostatnią deską ratunku – twoją ostatnią nadzieją, kiedy nadzieja zapada się w osobliwość zgniatającą siłą swojej grawitacji nie tylko ciebie, lecz także wszystkich dokoła.
A zatem jesteś ty i jestem ja. Oto całe dramatis personae naszej tragedii. Jej przebieg nigdy nie jest identyczny, ale zawsze taki sam.
Dziś akcja rozgrywa się w domu przy ulicy, którą wytyczono jeszcze w czasach, kiedy marzenia miały postać mlecznobiałych sprzętów AGD, a samochody przypominały śródlądowe statki, zbyt dumne, żeby sunąć pospinane pasami bezpieczeństwa.
Kiedyś było to przedmieście, ale już dawno temu pochłonęło je galaretowate miejskie tsunami. Dzielnica na zmianę podupadała i rozkwitała. A ta ulica? Ta ulica jest dziś martwa. Została poświęcona w imię wyższego dobra.
Drzewa zacieniające ją z obu stron powycinano, ich pnie przerobiono na drewno opałowe, a konary zmielono w rozdrabniaczach.
Większość drzwi i okien wymontowano i wywieziono, więc domy stoją teraz z całkowicie martwymi oczami i ziejącymi, milczącymi gardzielami. I tak prawie przez półtora kilometra. Dalej są już tylko buldożery i sterty gruzu, a za nimi betonowe filary wznoszące się do nieba niczym kolumny starożytnej świątyni.
Niedługo powstanie tu autostrada. Sześciopasowy korytarz, który rozetnie dzielnicę na dwie połowy, dokładnie wzdłuż tej ulicy, w brutalnym rytuale zwanym wywłaszczeniem.
Kiedy zapada noc, skazana na zagładę ulica pogrąża się w większym mroku niż jakakolwiek inna część miasta.
Właśnie tam jesteś. W piątym domu od lewej.
Nie mieszkasz w tej części miasta, ale coś cię tu przywiodło, przyciągnął cię mrok tak gęsty, że możesz się nim opatulić jak kocem.
Latarka rozświetla znajomą scenerię. Jeden funkcjonariusz, dwoje ratowników medycznych. No i ja.
Ratowniczka pochyla się nad tobą – przyciska palec do szyi.
– Tętno ledwo wyczuwalne – mówi. – Jeżeli jest, to słabe.
To pomieszczenie służyło kiedyś za sypialnię. Teraz nie ma w nim ani łóżka, ani toaletki z lustrem. Ostały się jedynie pozostałości biurka i połamane krzesło, na którym nikomu nie zależało. Leżysz na dywanie nakrapianym pleśnią, który wygląda jak wielki siniak rozciągający się od ściany do ściany. Epicentrum beznadziei.
– Nie wyczuwam oddechu. Zaczynam resuscytację.
Normalnie wystroju wnętrza dopełniałyby jeszcze szczury, ale firma zwalczająca szkodniki była tu już wcześniej, wyposażona w kilku moich bezwzględnych kuzynów. Nigdy nie udaje im się za to pozbyć karaluchów – nieważne, jak bardzo próbują. Karaluchy to najwięksi wygrani tego świata. Niepokonani, bez względu na sytuację. Ciebie z kolei pokonano. Do jakiego stopnia, to się dopiero okaże.
Trzydzieści uciśnięć klatki piersiowej, dwa wdechy. Powtórzyć.
Drugi ratownik przygotowuje mnie do akcji, a policjant podaje przez radio twój rysopis. Nie wiedzą, kim jesteś. Ja też tego nie wiem, ale za chwilę poznamy się lepiej. Znajdę się w tobie. W intymnym akcie, którego ani ja, ani ty nie chcemy, ale którego oboje potrzebujemy. Ostatecznie do tego zostałem przecież stworzony. A ty? Ty nie masz wyboru.
– Podaję nalokson.
– Tylko traf w mięsień.
– Zawsze trafiam.
Igłą wbija się głęboko w twoje lewe udo, a ja rozlewam się po tkance mięśniowej w poszukiwaniu naczyń włosowatych, które poniosą mnie do większych naczyń krwionośnych. No proszę – jednak wciąż żyjesz! Słyszę bicie twojego serca! Wolne, przytłumione, ale jednak!
Wlewam się z powolną falą słabego tętna do komór serca, wypływam z nich i ruszam w górę w stronę mózgu. Tylko stamtąd mogę cię uratować. Wydrę cię z ich szponów.
Ich.
Innych. Tych, którzy przejmują się twoim losem tylko wtedy, kiedy trzymają cię w swoich ramionach jak jakąś obszarpaną dziecięcą zabawkę. Nie wiedzą, co to miłość – znają tylko zaborczość. Obiecują zbawienie, a częstują… tym:
Trzydziestoma uciśnięciami klatki piersiowej, dwoma wdechami. I mną.
To właśnie ty i tobie podobni pozwalacie im nad sobą zapanować – pozwalacie na to każdego dnia. Kto, jeśli nie ty, miałby wytworzyć energię potrzebną do zasilenia jasnych migoczących świateł ich niekończącej się Imprezy? Jak możesz nie zauważać nowotworu czającego się w sercu tej uwodzicielskiej siły – moich brutalnych kuzynów? Pustki pośrodku twojego pragnienia? Oni uważają się za bogów, ale w ostatecznym rozrachunku są dokładnie tym samym co ja. Zwykłymi związkami chemicznymi. Owszem, złożonymi, ale przecież niczym więcej niż tynkturami, destylatami, banalnymi farmaceutykami. Związkami chemicznymi stworzonymi przez naturę albo człowieka, żeby oszukiwać twoje związki chemiczne.
Jeżeli są żywi, to tylko dlatego, że otrzymali to życie od ciebie. Podobnie jak pozwolenie na zakończenie twojego. Jeżeli zaczynają odgrywać nieprzypisane im wcześniej role, to tylko dlatego, że ty postawiłeś je na scenie.
A zatem spektakl już się rozpoczął. Widownia przygląda się aktorom spokojnie i obojętnie – czeka, aż dostarczą jej rozrywki, choć może jest zwyczajnie zbyt zblazowana, żeby na to liczyć.
Ale przecież musimy spróbować, prawda?
Tak więc, w przerwach między uciśnięciami klatki piersiowej i wdechami, odegram swoją rolę i postaram się wyszarpnąć twój los z rąk kapryśnych „bogów”.
Nie jestem superbohaterem. Nie jestem czarodziejem. Ale mogę cię uratować. Rzecz w tym, że udaje mi się to tylko w poło¬wie przypadków. Często przybywam za późno. Na scenie zawsze toczą się zmagania między zwycięstwem a tragedią.
Dziś gasnące światła rampy oświetlają tragedię.
Twoje serce zaczyna migotać. Zaciska się niczym pięść przepełniona wściekłością… po czym się rozluźnia. Fala ustaje. Nic nie zdziałam, jeśli nie dotrę do mózgu. Ratownicy nie zaprzestają resuscytacji, nie zmienia to jednak faktu, że twoje życie właśnie się skończyło w posiniaczonym pokoju gnijącego domu przy ulicy, która niedługo i tak zniknie z powierzchni Ziemi.